Biedni i bogaci w podatkowym gąszczu
- Utworzono: poniedziałek, 06, maj 2013 15:39
Oba tematy, o których będziemy mówić - to znaczy podatki i bogactwo - budzą sporo emocji, a określenie ich mianem "kontrowersyjnych" będzie tyleż prawdziwe, co i banalne. Co do podatków, to wydaje się, że ogół społeczeństwa myśli o nich mniej więcej tak jak o copyrightach czy przepisach ruchu drogowego. Na przykład w konkretnych przypadkach staramy się, kierując się sprytem i zdrowym rozsądkiem, omijać te paragrafy, które wydają się nam najbardziej nieżyciowe czy zwyczajnie niesprawiedliwe.
Dużą rolę może grać tu subiektywne poczucie, że "swoje już zapłaciliśmy" albo też, że padamy ofiarami wystarczająco dużej liczby opłat, składek, nakazów, zakazów i ograniczeń, by odpuścić sobie te, które odpuścić się da. Można to robić w zgodzie z prawem, wykorzystując rozmaite kruczki w kodeksach, jak i poza jego granicami.
To jedna strona medalu. Druga jest taka, że zazwyczaj tego typu działania postrzegamy jako moralnie dopuszczalne dla nas - właśnie dla nas, w tej konkretnej sytuacji. Rzadko kiedy przeradza się to w koncepcję rozwiązań systemowych, całościowych. Student udzielający korepetycji czy pan Zenek naprawiający krany i spłuczki gospodyniom domowym na swojej ulicy działają w "szarej strefie" - ale raczej nie są przeciwnikami podatków jako takich, w szczególności zaś uważają, że z pewnością płacić je powinni "ci, których na to stać". Licealista na potęgę kopiujący cyfrową muzykę i oprogramowanie zapytany o ten proceder zazwyczaj nie okazuje się frontalnym przeciwnikiem koncepcji własności intelektualnej, dywagującym na temat pojęcia "sztucznej rzadkości" - po prostu zaczerwieni się i powie "Metallica i Bill Gates już nie zbiednieją".
Przejdźmy teraz do bogactwa. Każdy wolałby być bogaty niż biedny, ale to nie znaczy, że lubimy bogatych. W pewnej mierze zależy to także od historii kraju, w którym żyjemy, od naszych uwarunkowań kulturowych i doświadczeń. Na przykład często mówi się, że w krajach takich jak USA bogactwo postrzega się jako dowód zaradności i pracowitości. Swego czasu znany ekonomista Krzysztof Rybiński powołał się na tę obserwację w jednym z felietonów, pisząc o tym, jak to przeciętny Amerykanin prowadzi swoje dzieci pod dom bogatego i tłumaczy im, że taka właśnie jest nagroda za pracowitość, wytrwałość, pomysłowość etc. Pewien czytelnik bloga złośliwie zapytał wówczas, czy w Polsce należy na tej samej zasadzie prowadzić dzieci pod rezydencje bohaterów jednej z głośnych wówczas afer korupcyjnych (mniejsza już o to, której).
Istotnie, coś w tym jest. Rozmaite powikłania i dziwne interesy okresu transformacji, a także liczne afery późniejszych lat, sprawiły, że do bogactwa - a przynajmniej do bardzo dużego bogactwa - podchodzimy ze sporą dozą nieufności. W porządku, gdy ktoś ma niewielką fabryczkę, sklep, warsztat, albo zarabia tych kilka czy kilkanaście tysięcy miesięcznie w mitycznej "wielkiej korporacji". Gorzej, gdy wchodzimy w obszar kwot wielomilionowych, w interesy takie jak ropa, gaz, telewizja etc.
Tak czy inaczej, większość z nas instynktownie sądzi, że o ile ubogim można wiele wybaczyć, o tyle kto jak kto, ale bogaci powinni płacić wszelkie podatki sumiennie. Drażni nas nie tylko sytuacja, w której łamią prawo, ale także sytuacja, w której wykorzystują jego mechanizmy, transferując zyski do innych krajów, zmieniając obywatelstwo lub przy pomocy innych środków wykazując zadziwiająco niskie dochody.
Cokolwiek by nie sądzić o bogatych (w tym również o aferzystach, albo paskudnych egoistach, bo i takich można spotkać), to widać, że myślenie takie w przeważającej mierze ma źródło w koncepcji podatku, jaka zdaje się być przyjęta w społeczeństwie. Nikt nie oburza się na to, że w klubie wędkarza biedny pan Mietek i bogaty pan Wojtek płacą co miesiąc tę samą składkę na wspólne cele - w przypadku podatków uważamy jednak, że bogatsi powinni płacić więcej, zarówno kwotowo, jak i - casus podatków progresywnych - w stosunku do dochodów. Ten ostatni przypadek zasadza się zapewne na myśleniu, że zabranie (przykładowo) połowy z miliona to coś znacznie mniej bolesnego niż zabranie jednej dziesiątej z tysiąca. Tak czy inaczej fundamentem tego myślenia jest przeświadczenie, że podatek nie powinien polegać na uiszczeniu składki na wspólne cele i zajęciu się swoimi sprawami, ale na ustawicznym dzieleniu się bogactwem ze społeczeństwem (tj. z państwem). "Jeśli ktoś ma, to niech się podzieli".
Rządy starają się oczywiście walczyć z bogatymi ludźmi, którzy nie chcą płacić podatków w swoich ojczyznach, a wolą na Kajmanach czy w innym sympatycznym miejscu. Zauważmy jednak, że jest to w pewnym stopniu owo "bohaterskie zwalczanie problemów nieznanych w żadnym innym ustroju", by przywołać aforyzm Stefana Kisielewskiego. Z jednej strony mamy monstrualnie skomplikowane przepisy, w których państwa same stwarzają rozmaite możliwości optymalizacji. Nie chodzi tylko o optymalizację poza granicami - wszak nie jest żadną tajemnicą, że twórcy ustawy o podatku VAT niemal natychmiast po jej uchwaleniu zajęli się doradzaniem na temat tego, jak podejść do niej "optymalnie" (i to zgodnie z prawem!).
Z drugiej strony wysokość obciążeń podatkowych również niekiedy osłabia, gdy uświadomimy sobie proporcje. Co prawda trudno nam sobie wyobrazić, by słynny aktor Depardieu w ogóle mógł zbiednieć, nawet gdyby zabrano mu trzy czwarte całych dochodów rocznych (a nie tylko nadwyżkę ponad milionowy próg) - ale odetchnijmy na moment i zastanówmy się. Skonfiskować komuś 75 procent kwoty pieniędzy to jednak poważna sprawa, de facto to bliskie zanegowaniu pojęcia własności. To trochę tak, jakby ktoś twierdził, że mamy prawo spacerować po naszym ogródku, ależ oczywiście, to wciąż nasz ogródek - tyle że prawo to obejmuje jedynie czwartą część jego powierzchni.
W tej sytuacji nie dziwi fakt, że niektórzy mają dość. Ale mimo tego mamy poczucie, że coś tu nie gra. Dlaczego? Otóż najbardziej mierzi nas nawet nie to, że "Stu Najbogatszych Ludzi" nie zapłaciło dostatecznie dużych podatków, ale to, że swoją "dolę" zapłacić musieli biedni, maluczcy. Biedny, maluczki właściciel warzywniaka nie bardzo wie, jak zarejestrować firmę w przysłowiowym Hula-Gula, a być może nawet w ostatecznym rozrachunku gra nie byłaby warta świeczki (podobnie jak zmiana obywatelstwa). Opłaca więc (jako osoba prywatna, jako firma etc.) cały pakiet typu ZUS, PIT, CIT etc., płaci VAT tam, gdzie trzeba - i zaciska zęby, słysząc w telewizji, że "Stu Najbogatszych" zapłaciło wszystkiego raptem kilka procent - i to nie w Polsce, a w owym Hula-Gula.
Doprawdy, trudno tu o jednoznaczne oceny moralne. Można rzec, że co nie jest zabronione, to jest dozwolone. Można powiedzieć, że podatki są zbyt wysokie. W naszych realiach ten prosty obraz szlachetnej walki "dobrych kupców" ze "złymi poborcami" jest jednak zaburzony przez to, o czym była mowa na początku - intuicyjnie podejrzewamy mianowicie, że nie tylko z podatkami jest coś nie tak u największych krezusów, ale i z samymi ich fortunami, dochodami. Nie za bardzo mamy zatem ochotę rozczulać się nad losem kogoś, kogo podejrzewamy przynajmniej o twardą grę bez sentymentów, jeśli nie wręcz o udział w aferach. Ostatecznie wydaje się więc, że niedoścignionym ideałem byłaby taka konstrukcja systemu podatkowego, w której same opłaty byłyby możliwie niskie (procentowo i kwotowo), a zarazem możliwości omijania prawa byłyby maksymalnie ograniczone. Nieuczciwych bogatych karać należałoby po prostu za udowodnione oszustwa, korupcję czy kradzież - a uczciwych nie karalibyśmy w ten sposób za autentyczną pracowitość.
Ten pierwszy postulat (obniżki danin) ucieszyłby zapewne każdego - o ile tylko przy niższych podatkach bylibyśmy w stanie odpowiednio przeprojektować budżet, zreorganizować administrację, rozwiązać kwestię wypłaty emerytur, spłaty długów. W tym drugim przypadku sprawa ma się nieco inaczej: istnieje bowiem ryzyko, że najbogatsi, niczym hakerzy, prędzej czy później znajdą nowe możliwości prawne (w dobie globalizacji czy udziału Polski w UE i innych wspólnotach trudno roić o jakiejś izolacji) - a zaostrzone przepisy i kontrole albo nie uderzą w nikogo, albo w owych "biednych, maluczkich", próbujących czasem sprzedać coś bez paragonu, skorzystać z ulgi, dorobić na boku etc.
Jeśli chodzi o konkrety, to Ministerstwo Finansów na razie chce opodatkować dochody spółek określanych jako CFC - Controlled Foreign Corporation. Byłoby to nowatorskie rozwiązanie, na mocy którego polskie firmy miałyby płacić w naszym kraju 19-procentowy podatek od dochodów wypracowanych przez kontrolowaną przez siebie spółkę zarejestrowaną w raju podatkowym. Przez CFC Ministerstwo rozumie taką spółek, której połowa (przynajmniej) dochodów to dochody z takich źródeł jak odsetki, dywidendy, zbycia akcji etc. Podatek miałby jednak dotyczyć całości dochodów. Kryterium byłaby też wysokość podatku w kraju, w którym CFC byłaby zarejestrowana: otóż chodzi o państwa, w których podatek dochodowy jest o przynajmniej jedną czwartą niższy niż PIT lub CIT w Polsce. Ministerstwo powołuje się na fakt, że tego rodzaju regulacje obowiązują już w wielu innych państwach, zarówno europejskich, jak i pozaeuropejskich. Na razie projekt jest konsultowany pomiędzy resortami.
Kamil Kiermacz
Menu
ANALIZY TECHNICZNE
Odwiedza nas
Odwiedza nas 3186 gości