W gąszczu niezbadanych badań
- Utworzono: wtorek, 21, maj 2013 06:41
Podświadomie dziś wierzymy, iż jesteśmy ludźmi epoki rozumu i doświadczenia (racjonalizm i empiryzm teoretycznie były kierunkami sprzecznymi - ale powiedzmy, że w tym wypadku chodzi o rozumowe analizowanie tego, co poznało się zmysłami). Wielu ludzi z wyższością odrzuca "zabobony" i "mity" poprzednich epok, posiłkując się nauką - psychologią, chemią, biologią. Tym zaś dziedzinom nierzadko w sukurs idzie statystyka, stąd tak liczne odkrycia sprowadzające się do tego, iż grupa lekarzy przebadała 100 ochotników i na tej podstawie wywnioskowała coś na temat zdrady małżeńskiej wśród rudowłosych, wpływu kakao na "zdrowie" (cokolwiek miałoby to znaczyć), skłonności do oszukiwania bliźnich, zależności między tłustością diety a "radzeniem sobie w stresie", relacji między poranną jogą a popołudniowym tradingiem na forexie - czy cokolwiek w tym rodzaju.
Charakterystyczne jest to, że niemal zawsze bierzemy tego rodzaju wyniki za dobrą monetę. W rzadkich jedynie przypadkach zastanowimy się przez chwilę nad tym, czy rzeczywiście zachodzą opisywane zjawiska, jak można to zbadać i w jaki sposób zrobili to nasi dzielni uczeni. Co więcej, próba przejścia z poziomu popularnonaukowej notatki na portalu internetowym do źródłowego opracowania na ogół skończy się szybkim bólem głowy i zniechęceniem - o ile w ogóle dotrzemy do źródeł, to zobaczymy jakieś wzory, wykresy, tabele i schematy, rozboli nas głowa i stwierdzimy, że "najwidoczniej ktoś to policzył".
Pół biedy, jeśli do nadużyć dochodzi w zakresie metodologii czy na etapie wyciągania wniosków, obróbki danych itd. Gorzej, jeśli wyniki zostały po prostu zmyślone w ordynarny sposób - w całości lub części. A przypadki fałszerstw też się zdarzają - mało tego, w ostatnich latach rośnie liczba prac naukowych, których wyniki są karnie anulowane. Z czego wynikają takie przygnębiające sytuacje? Na pewno pewien udział ma w tym pogoń za sławą, za sukcesem - a także za pieniędzmi, grantami i dotacjami na kolejne badania.
Należy to jednak osadzić w pewnym kontekście (który bynajmniej nikogo nie usprawiedliwia). Otóż we współczesnych społeczeństwach jest, rzecz jasna, coraz więcej ludzi z wyższym wykształceniem. Zjawisko to z jednej strony generuje rzesze bezrobotnych lub nisko opłacanych absolwentów, zazwyczaj magistrów, ale z drugiej - sprawia, że rośnie też liczba doktorantów, doktorów etc. Każdy z nich musi się czymś wykazać, ale oczywiście na obecnym etapie rozwoju nauki trudno o dokonanie przełomowego, ważnego odkrycia, zwłaszcza niewielkim kosztem. Jednocześnie pieniądze państwowe budzą oczywiste zainteresowanie, a system ich rozdzielania bywa - jak się okazuje - w wielu punktach wadliwy, stąd też istnieje duża szansa otrzymania grantów na badania niekoniecznie ważne, niekoniecznie potrzebne i nawet niekoniecznie prawdziwe.
Do tego dochodzi fakt, że w części dziedzin (psychologia, socjologia, częściowo biologia i chemia) może pojawić się zjawisko zależności czy to od określonych grup interesu, czy to od pewnych ideologii (wbrew pozorom, niekoniecznie liberalnych i "postępowych" - nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by wyniki badań nad społeczeństwem, psychologią czy wychowaniem dzieci ukierunkowywać w stronę "konserwatywną").
Pisarz Jerzy Szaniawski w jednym ze swoich opowiadań o profesorze Tutce (kto to dziś pamięta...?) napisał o rodzince, w której z nabożną czcią traktowało się wszystko to, co było wydrukowane. Wszystko to, co było w gazecie, książce etc. No, bo przecież - wydrukowali. To znaczy, że ktoś przeczytał, przejrzał, sprawdził, zbadał... Przecież nie puściliby byle czego, przecież ktoś nad tym musi czuwać - w ostateczności po to, by uniknąć kompromitacji.
Problem w tym, że rozmaitych prac naukowych wydaje się setki i tysiące, uczeni walczą o granty na dziwne nieraz badania (wystarczy przejrzeć listę laureatów parodystycznej nagrody IgNoble - śmieszne to, ale i smutne, czym zajmują się niektórzy badacze, nieraz za pieniądze podatnika). Newsów na stronach internetowych także przewijają się tysiące i miliony. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego zweryfikować - ba, nie jesteśmy w stanie zweryfikować czegokolwiek. Również więc zakładamy, że skoro ktoś, gdzieś "policzył", to widocznie tak jest.
Działa tu także pewien mechanizm psychologiczny, w myśl którego obawiamy się tego, że moglibyśmy wyjść na dziwaków zajętych teoriami spiskowymi. Czepiasz się najnowszych badań grupy amerykańskich (chińskich, czeskich, niemieckich - wszystko jedno) naukowców, którzy wykazali, że dwie krople wina codziennnie rano i pół filiżanki kakao wczesnym popołudniem to niezawodny sposób na przedłużenie życia "średnio" o 5 lat i 7 miesięcy? Daj spokój, to na pewno nie jest tak, jak myślisz, NA PEWNO ktoś to zweryfikował, sprawdził, przecież od czegoś są... no, ktoś na pewno od czegoś jest.
Podważasz wartość dziwnych terapii z pogranicza psychologii, "rozwoju osobowości" i gimnastyki, które jeszcze dwie dekady temu lądowały w worku z napisem "new-age", a dziś są zajęciami dodatkowymi na państwowych uczelniach? Nie przesadzaj, przecież ktoś to musiał wpierw dopuścić, zbadać, na pewno są jakieś materiały, jakieś wyniki...
Podobnie rzecz się ma z ekonomią. Często zapominamy, że tak naprawdę wykład ekonomii, sposób myślenia o niej, a tym bardziej projekty polityki gospodarczej - że wszystko to zależne jest od tego, jaką szkołę ekonomiczną, jaki nurt wybierzemy. Perspektywa każdej szkoły jest inna. O obniżce lub podwyżce stóp procentowych, o programach robót publicznych i zasiłków socjalnych, o druku pieniądza i wspieraniu eksportu kosztem importu - o każdej z tych rzeczy co innego powie keynesista, monetarysta, marksista, austriak etc. Nie ma tu jakiejś "obiektywnej" wiedzy - chyba tylko w tym sensie, że przedstawiciel każdej szkoły właśnie jej punkt widzenia uważa za opisujący czyste fakty. Być może któryś z nich ma rację, ale jednak powinniśmy wypowiadane przez nich zdania traktować nieco inaczej niż oczywiste sformułowania typu "Wieża Eiffla stoi w Paryżu".
Oczywiście w dawnych, przednowożytnych czasach, przeciętny chłop czy mieszczanin także nie musiał orientować się w zawiłościach filozofii scholastycznej, ani nawet wiedzieć, że Newton, Leibniz czy Lavoisier czegoś dokonali. Tylko że ówczesnych ludzi te odkrycia dotyczyły w niewielkim stopniu. Dziś natomiast jesteśmy w dużej mierze zależni od tych rozmaitych odkryć - tych prawdziwych, autentycznych, ale i tych fałszywych, złudnych.
Na ich podstawie organizuje się politykę gospodarczą w krajach, przygotowuje dietę w wielu instytucjach, konstruuje programy nauczania i terapie w klinikach, programy szczepień (albo protesty przeciw nim), systemy organizacji pracy i doboru pracowników w korporacjach etc. Jednocześnie szczegółowe zbadanie każdego zagadnienia wymaga na tyle specjalistycznej wiedzy, że weryfikacji nie podejmie się żaden przeciętny człowiek, bo - jak już pisaliśmy - głowa go rozboli, gdy tylko spojrzy na podsumowanie badań, a cóż dopiero, gdyby miał dochodzić, skąd wzięto dane, czy właściwie je przetestowano, opisano itd.
Doprawdy, trudno powiedzieć, czy z tego impasu będzie kiedykolwiek sensowne wyjście. Ostatecznie pozostaje chyba tylko - w ekonomii, dietetyce, organizacji pracy, wychowaniu dzieci i paru innych zagadnieniach - zdawać się na zdrowy rozsądek i naturalne przyzwyczajenia. W każdym razie pogoń za "statystycznie potwierdzonymi" nowinkami powinna ustępować przed najprostszą terapią. Składa się na nią szklanka wody, zaczerpnięcie chłodnego powietrza i odważne pytanie: "Czy to, co czytam o wpływie diety rzodkiewkowo-kiełkowej i porannego joggingu na poziom gniewu wobec członków teamu w korpo oraz na przedłużenie życia średnio o 4,5 roku - czy to naprawdę ma sens?".
Adam Witczak
-
Popularne
-
Ostatnio dodane
Menu
O Finweb
ANALIZY TECHNICZNE
Odwiedza nas
Odwiedza nas 5762 gości