Kłopoty z odczytami
- Utworzono: poniedziałek, 26, sierpień 2013 13:25
Każdego dnia oczy tysięcy, a nawet milionów inwestorów, analityków i ekonomistów zwrócone są na rozmaite publikacje wypełniające tzw. kalendarium makroekonomiczne. Indeksy PMI dla przemysłu i usług, dynamika PKB, średni przyrost cen na rynku nieruchomości, inflacja CPI i PPI, stopa bezrobocia, przeciętne wynagrodzenie - wszystkie te odczyty (i wiele innych) budzą emocje, zwłaszcza jeśli dotyczą najważniejszych państw i regionów, takich jak USA, Niemcy, Chiny, Indie, Wielka Brytania czy Strefa Euro.
Oczywiście ze wskaźnikami makroekonomicznymi wiąże się wiele problemów i mitów, a wspólną cechą ich wszystkich jest niedoskonałość. Cóż to np. znaczy pomiar inflacji? W istocie nie jest przecież tak, że mamy jakąś "prawdziwą" czy "rzeczywistą" inflację, którą wystarczy jedynie zmierzyć za pomocą określonego przyrządu - tak jak np. możemy mieć pole uprawne, którego powierzchnię trzeba wyznaczyć. Tak naprawdę przy okazji obliczania inflacji de facto wprowadza się określoną jej definicję - zależną od szkoły ekonomicznej, jaką badacz wyznaje, od celów, które chce osiągnąć, a niekiedy też (niestety!) od nacisków, jakie są nań wywierane.
Na przykład dla ortodoksyjnego austriaka inflacja to przede wszystkim zjawisko pieniężne - wzrost podaży pieniądza, skutkujący spadkiem jego wartości. Większość innych szkół, a co za tym idzie - większość instytutów statystycznych - podchodzi do tematu od strony cen, a więc stara się mierzyć ich średni wzrost. Prawda jest jednak taka, że wskaźnikami inflacji można w rozmaity sposób manipulować. To, że np. w danym roku wyniosła 5 proc. r/r nie znaczy przecież, że chleb, który w styczniu ubiegłego roku kupowaliśmy po 3,00 zł, rok później kosztuje dokładnie 3,15 zł. Ów średni wzrost dotyczy jedynie pewnego, dobranego bardzo arbitralnie koszyka dóbr.
Zawartość tego koszyka państwowe urzędy mogą zmieniać wedle własnego uznania (oczywiście powołując się na to, że coś się zdezaktualizowało etc.). Walter J. Williams, ekonomista z upodobaniem zajmujący się demaskowaniem rozmaitych przeinaczeń w oficjalnych statystykach, zwraca uwagę np. na fakt, że w USA przyjęto w latach 90-tych, iż przy zbyt dużym wzroście cen danego dobra obywatel będzie zamiast niego kupował coś, co od biedy można uznać za tańszy substytut (np. parówki zamiast drogich wędlin). Przyjęcie takiej metodologii pozwoliło podawać niższe wartości inflacji (sam Williams twierdzi, że gdyby stosować metodologię z lat 70-tych, to roczna inflacja w USA wynosiłaby nawet 10 proc.).
Z kolei nadmierna podaż pieniądza (jak ta, która dokonywana jest obecnie w ramach QE3 w Stanach) też nie zawsze musi od razu przejawiać się w cenach "zwykłych" produktów - może jednak odbijać się na rynku nieruchomości czy na rynkach akcji, w branżach produkujących dobra kapitałowe (swego czasu omówiliśmy bliżej ten mechanizm). Tak czy inaczej klasyczna definicja inflacji - kładąca nacisk na wzrost podaży pieniądza - zdaje się być bardziej precyzyjna i uczciwa od tej, która jest obecnie stosowana. Współczesna nie tylko otwiera drogę do arbitralnego dobierania koszyków przez instytuty statystyczne, ale również czyni z inflacji zjawisko tajemnicze i nieledwie magiczne (które po prostu "istnieje" i nieuchronnie towarzyszy gospodarce) - lub też sugeruje nieświadomym obywatelom, że wzrost cen wynika z tego, że firmy życzą sobie więcej za towary i usługi. Oczywiście zawsze można zerknąć do danych nt. podaży pieniądza, ale nie każdy będzie szukał tak daleko.
Inny przykład to bezrobocie, o czym również pisaliśmy. W USA zazwyczaj podaje się stopę U-3, obecnie ok. 7,6 proc., a pomija się ludzi, którzy już nie szukają pracy, albo pracują na pół etatu (w niepełnym wymiarze godzin). Gdyby uwzględnić te grupy, okazałoby się, że w ostatnich latach bezrobocie wynosi 14 proc. Dyskusyjne jest jednak też to, jak traktować (a także - jak wykryć) ludzi pracujących na czarno. Z jednej strony nie można powiedzieć, by mieli legalną pracę, wychodzi więc na to, że rynek w obecnych warunkach nie jest im w stanie takiej zapewnić. Z drugiej strony - jakąś pracę ci ludzie przecież posiadają, bywa że nieźle płatną, czemuż więc traktować ich jak ubogich, skrzywdzonych, potrzebujących? Za każdym razem będzie to pewien dylemat.
Wiele argumentów wysuwa się też przeciwko wskaźnikowi PKB. Nie uwzględnia on szarej strefy oraz tej produkcji, którą gospodarstwa przeznaczają na własne potrzeby. Prócz tego może być pompowany do góry np. przez wydatki rządowe, których użyteczność jest często nader wątpliwa. Niedawno mogliśmy usłyszeć, że realny PKB Stanów Zjednoczonych mógłby być pod koniec roku 2014 o 0,7 proc. wyższy, ale nie będzie, bo zredukowano wydatki budżetowe. Nie mówi to nam jednak nic o sensowności tych wydatków. Informacja oznacza w gruncie rzeczy tyle, że mogłyby być one wyższe - ale oczywiście można przedstawić to tak, jakby ktoś nas okradł z wartości pewnego Bardzo Ważnego Wskaźnika.
Mamy też wskaźniki, które opierają się w przeważającej mierze na badaniu nastrojów, opinii pewnych grup ludzi (np. "przeciętnych" konsumentów). Próbuje się więc mierzyć "zaufanie" konsumentów czy przedsiębiorców, badać ich plany i przewidywania, pyta się ich o subiektywną ocenę sytuacji. Ten medal ma dwie strony. Faktycznie, subiektywna ocena tego, czy jest lepiej, czy gorzej, może więcej powiedzieć o tym, jak np. społeczeństwo ocenia politykę gospodarczą władz, ale jednocześnie deklaracje tego, iż w przyszłości ma się np. zamiar "kupować więcej" - niewiele znaczą. Podobnie trudne może być dla respondenta wybranie jednej z trzech odpowiedzi (typu "jest lepiej", "jest tak samo", "jest gorzej"). Indeks Instytutu Michigan opiera się np. na pytaniach w rodzaju "Jak oceniasz bieżące warunki prowadzenia działalności gospodarczej w twojej okolicy?" albo "Jak oceniasz perspektywę nowych miejsc pracy w twojej okolicy?".
Dwa kolejne problemy to manipulacje wskaźnikami oraz ich rewizje. W krajach totalitarnych rząd może manipulować wskaźnikami nawet w zupełnie ordynarny sposób, w krajach demokratycznych lub podlegających tym czy innym obserwacjom z zewnątrz - musi się bardziej ograniczać, ale wciąż ma pewne narzędzia. Głośno ostatnio o tym, że oficjalne chińskie dane o handlu zagranicznym czy rozwoju gospodarczym są zawyżone. Twierdzi tak np. Bank of America, który w maju podał, iż chińska nadwyżka handlowa liczona od początku roku wyniosła nie 61 mld USD, ale tylko 6 mld USD.
Indeksy są też często rewidowane. Na przykład w maju tego roku indeks podpisanych umów kupna domów wzrósł o 5,8 proc. m/m. Problem w tym, że dowiedzieliśmy się o tym pod koniec lipca - miesiąc wcześniej podano natomiast wartość 6,7 proc. m/m. Zamówienia na dobra trwałego użytku w tymże maju wzrosły w Stanach o 5,5 proc., ale początkowo podano, że o 4,2 proc. (w relacji miesięcznej).
Saldo rachunku bieżącego Słowacji za kwiecień wyniosło 280 mln euro - a nie 339 mln euro, jak podano w maju. Również i w Polsce mamy takie przypadki - majowe saldo rachunku bieżącego zostało skorygowane z 468 mln euro do 714 mln euro.
Takich przykładów można podać jeszcze bardzo dużo, zwłaszcza przy bilansach handlu zagranicznego. Jest to zjawisko o tyle ciekawe, że każda ważniejsza publikacja i tak wpływa na rynek, a więc domyślnie przyjmuje się, że jest prawidłowa. Bywa, że są to poważne reakcje, np. duże ruchy na parach walutowych.
Wygląda więc na to, że manewrowanie w gąszczu wskaźników makroekonomicznych to nader złożone przedsięwzięcie. A przecież i tak nie wspomnieliśmy o wielu innych kwestiach, takich jak choćby równoległe występowanie odczytów wzajemnie sprzecznych (przynajmniej pozornie, jak np. spadek PKB przy wzroście produkcji przemysłowej, większa sprzedaż detaliczna przy większym bezrobociu itd), a takie sytuacje też się zdarzają. Naturalne jest wówczas pytanie o to, jak na podstawie niezgodnych ze sobą sygnałów ocenić, w jakim kierunku "naprawdę" podąża gospodarka. Proszę zresztą zwrócić uwagę na cudzysłów, jakim opatrzyliśmy słowo "naprawdę"...
Kamil Kiermacz
-
Popularne
-
Ostatnio dodane
Menu
O Finweb
ANALIZY TECHNICZNE
Odwiedza nas
Odwiedza nas 2468 gości